Jak każdy mieszkaniec Wrocławia jestem częstą bywalczynią
Rynku i jego okolic- nie tylko dlatego, że jest to kluczowe miejsce spotkań ze
znajomymi, ale wiele spraw załatwia się głównie w obrębie ścisłego centrum. Z
założenia- niczym polscy szlachcice- nie oszczędzam na jedzeniu. Przyszedł
jednak taki dzień, że mój portfel- spustoszony wcześniejszym amokiem zakupowym-
błyszczał zaledwie 15 złotymi polskimi, a jeść się chciało. No i zaczęły się
podchody i szukanie odpowiedniego dla mojego portfela lokalu. Szczęśliwy traf
sprawił, że trafiłam na moją dobrą koleżankę. Akurat wybierała się do nie tak
dawno powstałej knajpki na Białoskórniczej. Delikatnie wypytałam ją o cenę, ale
uspokoiła mnie, że najem się za śmieszne pieniądze. To avanti! Minęło może 5
minut i byłyśmy na miejscu. Pierwsze zaskoczenie- bardzo przyjemne wnętrze, nie
ma starych krzeseł rodem z Mleczarni, czy Przedwojennej, o które porządne
kobiety rajstopy targają (a nawet i spodnie), ale współgrające proste mebelki.
Kolorystyka lokalu też na plus, no i sama nazwa- całość wzbudziło moją ogromną
sympatię, ale to nie koniec…
W menu koperty rodem Gruzji z nadzieniem do wyboru do
koloru, a także zupa dnia- jak się okazało codziennie inna. Codziennie zmienia
się też menu deserów, a właściciele naprawdę wymyślają prawdziwe, słodkie cuda.
Moja koperta była syta, poza tym była dla mnie kompletną smakową nowością. To
jednak nie wszystko.
Najbardziej zaskoczona byłam podejściem do Klienta- i nie
przypadkowo piszę tu z dużej litery. Obsługa jest przemiła, wyrozumiała i
uśmiechnięta. A to sprawia, że ludzie czują się swobodnie i przyjemnie. Drobnym
minusem jest w Gryz.li mała przestrzeń- ale czego się nie robi, żeby zjeść
smacznie, w dogodnej cenie i- na dodatek- miłej atmosferze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz